środa, 15 czerwca 2016

RECENZJA: Radiohead - "A Moon Shaped Pool" (2016)


Nie ma drugiej takiej kapeli, która potrafiłaby zaskoczyć wszystkich dookoła, tak jak Radiohead. Nie dziwi nas już w jaki sposób ogłaszają wydanie albumu (robią to przecież nie pierwszy raz), ale wciąż nie mamy pojęcia, kiedy ten moment nastąpi. Możemy się tylko domyślać. I czekać na znak, który – rzecz jasna – do oczywistych nie należy. Zamiast „pompowania” balonika, bombardowania nas zdjęciami wprost ze studia nagraniowego, wyczyszczenie „historii” na portalach społecznościowych oraz ogłoszenie daty wydania na dwa dni przed premierą. Już nie wspominając, że tracklistę, okładkę oraz tytuł poznaliśmy jeszcze później. Dla kogoś może się to wydawać swoistym antymarketingiem, ale w przypadku tego zespołu takie działania się najzwyczajniej sprawdzają. Oni od lat po prostu grają w innej lidze. Wychodzi im to tylko na dobre.


Nie da się ukryć, że długo czekaliśmy na następcę „The King of Limbs”. Najdłuższa przerwa trwającą pięć lat, zaostrzyła apetyt na nowe dźwięki. W przypadku Radiohead nie powinno to dziwić. Jeden z najważniejszych zespołów ostatnich 25 lat przyzwyczaił nas do albumów na najwyższym poziomie. Dlatego też od czasu ogłoszenia tej wspaniałej nowiny cały muzyczny świat czekał na „A Moon Shaped Pool” z wypiekami na twarzy. Od zagorzałych fanów, przez dziennikarzy, a na osobach z zewnątrz kończąc. Sądząc po reakcjach większość jest usatysfakcjonowana dziewiątym studyjnym krążkiem Brytyjczyków.

Thom Yorke w akcji.

Od premiery minął już ponad miesiąc. Uznałem, że to odpowiedni moment, aby przyjrzeć się jej bliżej. Przesłuchałem ją niezliczoną ilość razy, wyłapałem prawdopodobnie wszystkie smaczki, jakie poukrywali w poszczególnych numerach (uwierzcie mi, że jest ich sporo), po prostu: dogłębnie poznałem całość. Inaczej się nie da. To nie jest zespół, który nagrywa utwory z cyklu „łatwe i przyjemne”, choć trzeba zaznaczyć, że „przeprosili” się z melodiami i w porównaniu z poprzednikiem na „A Moon Shaped Pool” jest mniej kombinowania, eksperymentowania, a więcej piękna i przystępności. Jednak, aby to wszystko ogarnąć potrzeba czasu.

Po tym okresie stwierdzam, że znowu im się udało. Znowu stworzyli małe dzieło, pewnie nie tak ważne, jak „OK Computer”, ani tak przełomowe jak „Kid A”, ale tak samo znakomite. I po raz kolejny, mimo swoistego kroczku w tył (mogli przecież dalej brnąć w klimaty a’la „The King of Limbs”), są kilometr przed konkurencją. Wiem, że się powtarzam, ale tak potrafią tylko najwięksi tego świata. Nie zamierzam rozkładać każdego utworu z osobna na czynniki pierwsze. To nie zadziała, gdy się pisze o zespole pokroju Radiohead. O grupie znakomitej, jedynej w swoim rodzaju. Takiej, która, jak to napisał mój kolega z redakcji, „potrafi prostymi środkami stworzyć coś wyjątkowego”. Dokładnie to usłyszymy na krążku „A Moon Shaped Pool”.

Radiohead A.D. 2016.

Określenie, że jest to najcichsza płyta w ich dorobku, nie jest wyssane z palca. Rzeczywiście, oprócz narastającego „Burn the Witch” ze smyczkami na pierwszym planie (współpraca Greenwooda z Krzysztofem Pendereckim zaowocowała) oraz transowego „Ful Stop”, reszta to kompozycje… wyciszone. Rozmarzone „Daydreaming” z sennym śpiewem Thoma Yorke’a i fortepianem (pojawia się także w „Tinker Tailor Soldier Sailor Rich Man Poor Man Beggar Man Thief” czy „True Love Waits”), minimalistyczne „Glass Eyes”, które do niejednej ścieżki dźwiękowej by pasowało, zabarwiony folkiem „Present Tense” czy „The Numbers” na swój sposób „bałaganiarski”, o dość swobodnej strukturze. Tu liczy się niepowtarzalny klimat. Wspominałem, że to album bardziej melodyjny. Oczywiście panowie nie zaczęli tworzyć utworów opartych na typowym schemacie zwrotka-refren-zwrotka. To nie w ich stylu. Ale musicie przyznać, że takie „Desert Island Disk” czy „Identikit” (warto zwrócić uwagę na… solówkę gitarową!) mają „radioheadowo-przebojowy” potencjał. Największe jednak ciarki powoduje „Decks Dark”. Ten filmowy chór to istny majstersztyk. Na koniec wypadałoby wspomnieć, że część tych utworów jest dobrze znana fanom. „True Love Waits” poznaliśmy w 1995, inne grali na trasie promującej „The King of Limbs” (np. „Identikit”, „Ful Stop”). Jednak trzeba od razu zaznaczyć – Radiohead nie odgrzewają starych kotletów. Oni by do takiej sytuacji nie dopuścili, przypomnijmy sytuację z „Amnesiac”, a wszystko będzie jasne. Szkoda byłoby, żeby przepadły i dołączyły do grona nigdy nie wydanych oficjalnie.

Tak jak już pisałem: to najbardziej przekonujący ich album w XXI wieku. A także najpiękniejszy spośród ostatnich pięciu „studyjniaków”. Zdecydowanie - muzyczny maj należał do Radiogłowych (potwierdziło to między innymi nasze wewnątrzredakcyjne głosowanie na płytę miesiąca), ale pewnie nie tylko on. W rocznych podsumowaniach „A Moon Shaped Pool” też znajdzie się wysoko. Jestem o tym przekonany. W końcu mówimy o zespole światowej klasy. 

9,5/10

Najlepsze utwory: Burn the Witch, Daydreaming, Decks Dark, Ful Stop, Identikit, Present Tense

Podstawowe informacje:
Tracklista: Burn the Witch; Daydreaming; Decks Dark; Desert Island Disk; Ful Stop; Glass Eyes; Identikit; The Numbers; Present Tense; Tinker Tailor Soldier Sailor Rich Man Poor Man Beggar Man Thief; True Love Waits
Czas trwania: 52:31
Skład: Colin Greenwood, Jonny Greenwood, Ed O'Brien, Philip Selway, Thom Yorke, London Contemporary Orchestra
Produkcja: Nigel Godrich

Źródła zdjęć:
http://cdn.baeblemusic.com/images/bblog/5-17-2016/moonshapedpool_blog-580.jpg
http://assets.rollingstone.com/assets/2016/list/45-most-anticipated-albums-of-2016-20160106/items/radiohead-20160105/222891/medium_rect/1452037933/720x405-Radiohead.jpg
http://vf-images.s3.amazonaws.com/wp-content/uploads/2016/05/radiohead_2016-665x395-1-665x395.jpg


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz