Dawno, dawno temu amerykańska stacja muzyczna MTV słynęła z wytyczania muzycznych trendów, a nie pokazywania miernych programów, które z muzyką nie mają nic wspólnego. Jednym z tych trendów był słynny cykl akustycznych występów pod nazwą „MTV Unplugeed”.
Oj, były takie czasy. Aż łezka się w oku kręci. Mimo tego, że nie miałem szans, aby wychowywać się (i dorastać) w tamtych czasach, kiedy stacja święciła największe triumfy (lata 80. i rzecz jasna – 90.), to jednak z rozrzewnieniem wracam do tamtych lat, chociażby dzięki niezapomnianym zapisom koncertów „bez prądu”, które zajmują honorowe miejsce na mojej półce z płytami. Przypomnijmy więc pokrótce historię tego niezwykłego cyklu, który – na szczęście – przetrwał, a ostatnie lata wskazują, że ma się dobrze i powoli znów wraca do łask. W przeciwieństwie do samego MTV. Ono kona od dawna.
Prawdziwa
rewolucja
Pomimo, że pierwszy występ pod tym szyldem odbył się 26 listopada 1989 roku (wówczas na scenie pojawili się: Squeeze, Syd Straw oraz Elliot Easton, czyli wykonawcy, którzy obecnie nic nikomu nie mówią), formuła koncertów akustycznych nie była wtedy niczym odkrywczym. Już dekadę wcześniej, a także w samych latach 80. muzycy z chęcią wpadali na pomysł, aby urozmaicać swoje występy. Początkowo telewizja była nastawiona sceptycznie i dość nieśmiało organizowała takie wydarzenia (np. Jethro Tull w 1987 czy XTC dwa lata później). Przełomowym momentem był występ dwóch muzyków Bon Jovi, gitarzysty Richiego Sambory i wokalisty Jona Bon Joviego, na gali rozdania nagród MTV Video Music Awards 6 września 1989 roku w Los Angeles. Wykonali wówczas akustyczne wersje dwóch swoich najsłynniejszych utworów („Livin’ On a Prayer” oraz „Wanted Dead or Alive”), które spotkały się z ogromnie pozytywną reakcją ze strony publiczności. Włodarze MTV nie mogli przejść obok tego obojętnie – szybko więc zatwierdzono nowy program, który – jak wspomniałem – swoją inaugurację miał już dwa miesiące później. Okazało się, że był to przysłowiowy „strzał w dziesiątkę”. „MTV Unplugeed” odpowiada za prawdziwą rewolucję na rynku muzycznym lat 90.
Swoista
magia
Kurt Cobain A.D. 1992. |
Uczucie przygnębienia
Niezwykły był także występ Erica
Claptona w styczniu 1992. Na tę okoliczność muzyk dość solidnie przearanżował
swoje numery, dlatego publiczność dopiero po pierwszych słowach rozpoznała
nieśmiertelną „Laylę”. Najbardziej poruszającym momentem całości było jednak wykonanie
„Tears in Heaven” – utworu poświęconego synkowi Claptona, który kilka miesięcy
wcześniej wypadł z okna pokoju hotelowego i zginął na miejscu. Muzyk otrzymał
później sześć nagród Grammy (w tym trzy, właśnie za „Tears…”), słynny magazyn
„Q” umieścił „Unplugeed” w setce najlepszych brytyjskich albumów wszech czasów,
a sama płyta rozeszła się w 26 milionowym nakładzie. Nikogo to nie powinno
dziwić. Nie da się również zapomnieć koncertu innej ważnej kapeli z Seattle –
Alice in Chains. Autorów zdecydowanie najbardziej emocjonalnego występu w
historii cyklu. Był to bowiem pierwszy po trzyletniej przerwie koncert zespołu
(zarejestrowano go 10 kwietnia 1996 roku) i jeden z ostatnich, gdy za
mikrofonem stanął nieodżałowany Layne Stayley, który już wówczas był silnie
uzależniony od narkotyków, a jego stan zdrowia określano fatalnym. Pomimo tych
przeciwności, zespół zagrał jeden z najlepszych koncertów w swojej historii, a
mrok i uczucie przygnębienia, jakie panowało dookoła, sprawiły, że będzie się o
nim pamiętać na zawsze. Muzyka także zrobiła swoje – 70 minut obcowania z nią
to czysta przyjemność. Jeśli już wywołałem temat Seattle to grzechem byłoby nie
wspomnieć o Pearl Jam. Był marzec 1992, niecały rok po wydaniu debiutanckiego
albumu. Koncert więc nie mógł być długi (w telewizji pokazano pół godziny,
całość ma 50), ale bez reszty porwał publiczność, a Eddie Vedder… usiedzieć
spokojnie na stołku nie mógł. Dziwi tylko, że zapis pojawił się dopiero w 2009,
wraz z pojawieniem się reedycji legendarnego „Ten”. Nie pozostaje nic innego,
jak tylko głośno zapytać: dlaczego? Tuż to klasyka przez duże „K”.
Alice in Chains: Layne Stayley oraz Jerry Cantrell. |
Piwo w ręku
Wartym zapamiętania były także występy
grup, takich jak Kiss (jedyny koncert, gdzie zagrali bez „obowiązkowego”
make-upu, w dodatku na kilka ostatnich utworów dołączyli członkowie
oryginalnego składu po raz pierwszy od wielu lat), Oasis (w tym przypadku
zapisali się dosyć niechlubnie, ponieważ Liam Gallagher odmówił występu/był
chory i obserwował poczynania swoich kolegów z balkonu z… piwem w ręku; nic
dziwnego, że zapis nigdy nie ujrzał światła dziennego), Korn (najbardziej
rozbudowany występ pod względem instrumentarium w historii) czy nietuzinkowego
projektu Page/Plant, kiedy to dwaj członkowie Led Zeppelin zeszli się po latach
i wykonali nieśmiertelne utwory macierzystej formacji w zmienionych wersjach.
Szkoda, że nie zaprosili wówczas trzeciego żyjącego członka, basisty Johna
Paula Jonesa. W ogólnym rozrachunku w słynnym cyklu wzięło udział ponad 90
wykonawców, a ponad 30 koncertów zostało wydanych oficjalnie na nośnikach.
Teraz Polska
Kazik Staszewski w pełnej "bez prądowej" krasie. |
Na naszym gruncie również zdarzały się
występy pod słynnym szyldem. Pierwszym wykonawcą, który przetarł szlaki
następnym, była Kayah. Występ odbył się w listopadzie 2006 w Łodzi, a pięć
miesięcy później na rynku ukazał się zapis w formie CD/DVD. Następnie wyzwania podjęła się grupa Hey. 10
września 2007 zagrali swój akustyczny koncert w Teatrze Roma w Warszawie (19
listopada w sklepach muzycznych pojawił się zapis audio i wideo), który – jak
się później okazało – był ogromnym sukcesem komercyjnym. 100 tysięcy
sprzedanych egzemplarzy, czyli potrójna platyna, robi ogromne wrażenie w
czasach, gdy sprzedaż nośników z roku na rok spada. Warto też przypomnieć, że
Kasia Nosowska i spółka mieli już za sobą epizod „bez prądowy”. W 1993 w studiu
Radia Łódź, ale jak tłumaczyli występ nie należał do najbardziej udanych, więc
o powtórce nie chcieli szybko słyszeć. Najważniejsze, że jednak zmienili
zdanie, bowiem ich „MTV Unplugeed” (dzięki nowym, świetnym aranżom – patrz np.
„Teksański” czy „Zazdrość”) to najlepsza tego typu pozycja z naszego podwórka,
z której możemy być dumni. Olbrzymią popularnością cieszył się także zapis
koncertu Kultu, który odbył się w warszawskim Och-Teatrze we wrześniu 2010. A
dlaczego? Niech wypowiedzą się same liczby: uzyskał status diamentowej płyty,
jako pierwszy w Polsce album „bez prądu”. Choć wydawca nie podał konkretnej
ilości, mówi się, że płyta rozeszła się w nakładzie ponad 200 (!) tysięcy, mowa
o wszystkich wersjach (do wyboru był winyl, Blu-Ray, samo DVD, a także DVD +
CD). Nieco wcześniej, bo w 2009, propozycję zagrania przyjął także zespół
Wilki. Teraz wypada czekać na więcej. Kto następny? Myslovitz, Coma, a może
T.Love? Ostatnio głośno mówiło się o Dawidzie Podsiadło.
„MTV Unplugeed” wytyczał ścieżki i był najbardziej popularny w latach 90. – to nie ulega wątpliwości, ale cieszy również to, że po miernym początku XXI wieku (poziom wykonawców, jak i samych występów delikatnie mówiąc… rozczarowywał i nie zasługiwał na prawo do występowania pod słynnym szyldem), ostatnie lata napawają optymizmem. Można dostrzec tendencję wzrostową – czy to w naszym kraju (Hey i Kult), czy poza naszymi granicami (Florence + The Machine, Scorpions, a ostatnio do tego grona dołączył zespół Placebo). Jest więc szansa, że kolejne pokolenia, które niestety nie miały szans dorastać, kiedy cykl „bez prądu” odnosił największe sukcesy komercyjne i artystyczne, nie zapomną o nim i być może doczekają się „swoich” niezapomnianych występów. Z serii kultowych. Półka z płytami, gdzie znajdują się Alice in Chains, Nirvana czy Clapton, czeka z otwartymi „ramionami”.
http://image-3.verycd.com/71795e00e2374622f8be8a5748b35ce9146832/post-121931-1201100792.png
http://www.mtv.com/crop-images/2013/09/11/Kurt%20Cobain.jpg
http://music.mxdwn.com/wp-content/uploads/2015/01/AliceInChainsQello-580x405.PNG
http://i.wp.pl/rozrywka//gallery587632/2010/09/38/Kult13.JPG
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz