piątek, 17 kwietnia 2015

PODSUMOWANIE: Styczeń - Marzec 2015

Dwanaście miesięcy to dużo. Co by nie mówić. W szczególności, jeśli popatrzymy na to z perspektywy rynku muzycznego. Widzę to chociażby po sobie. Trudno ogarnąć wszystko, co dzieje się w muzyce na przestrzeni 365 dni. Wiadomo – nie da się wszystkiego przesłuchać, nie da się znać każdego wydawnictwa od A do Z. Jednak nie oznacza, że tych najciekawszych propozycji nie da się wyłapać, a potem na spokojnie w zaciszu domowym przesłuchać. Przy okazji – wydać ostateczny (może to brutalne słowo) wyrok. Mam nadzieję, że w tym wszystkim pomoże mały przewodnik, w którym będę zachęcał do kupna danego krążka. Cykl będzie pojawiał się na stronie co kwartał. Połowa kwietnia, idealny czas, aby przyjrzeć się, temu ukazało się na rynku muzycznym między początkiem stycznia, a końcem marca. Przed wami: subiektywna piątka, której warto się przyjrzeć.



1. „The Pale Emperor” – Marilyn Manson
Zwycięzca nie mógł być inny. Tak dobrego albumu nie nagrał od bardzo dawna (zaryzykuję stwierdzenie, że od „The Golden Age of Grotesque z 2003 roku). Sam w wywiadach przed premierą zapowiadał, że będzie to jego najlepsze dzieło. Za wcześnie może na takie sądy, ale nie zmienia to faktu, że jest czego posłuchać. Mroczna, ale wciągająca (52 minuty mija bardzo szybko) całość. „The Pale Emperor” to zdecydowanie inne oblicze Mansona niż kiedyś. Mniej tutaj industrialnego brudu, a więcej bluesowego luzu z elektronicznymi naleciałościami i filmowym klimatem (zasługa producenta). No i wróciła przede wszystkim dawna przebojowość, którą ostatnio omijał szerokim łukiem. Singlowe „Deep Six” i „Third Day of a Seven Day Binge” rozkładają na łopatki już po pierwszym przesłuchaniu. A reszta nie jest wcale gorsza. Wyrównany poziom od pierwszego do ostatniego taktu. Marilyn Manson jest jak wino – im starszy (w tym roku 50 na karku), tym lepszy. Oby to nie było jego ostatnie słowo. Teraz tylko czekać na (halowy?) koncert w Polsce.


2. „Dzieciom” – Lao Che
Na polskim podwórku nikt nie miał szans z płockim Lao Che. Jeden z najciekawszych zespołów ostatnich kilkunastu lat, który na każdym kolejnym albumie zaskakuje i nie schodzi poniżej pewnego poziomu wyśrubowanego przez samych siebie. Do tego świetne teksty Spiętego (na chwile obecną – jeden z najlepszych tekściarzy w kraju) plus muzyczny eklektyzm, który nikogo nie pozostawi obojętnym (garażowa „Legenda o smoku”, elektroniczna „Wojenka”, swingująca „Eratta” czy funkujący „A chciałem o sobie”) to przepis na sukces. Nad całością unosi się bajkowy koncept (tytuł zaczerpnięty od tomiku Jana Brzechwy, pełno odniesień do symboli z dzieciństwa), ale to zdecydowanie opowiadania dla dużych dzieci. Bardziej doświadczonych.  Bo tematy zawarte na „Dzieciom” są poważne (utrata bliskiej osoby, wszechobecna nietolerancja czy obawy w przypadku wybuchnięcia wojny). Nie pożałujecie!


3. „Chasing Yesterday” – Noel Gallagher’s Flying Birds
Największe zaskoczenie. Powiem wprost – nigdy jakiś fanem Oasis nie byłem, więc do „Chasing Yesterday” (drugiego solowego albumu Noela) podchodziłem bez większego ciśnienia. Spodobał mi się pierwszy singiel „In the Heat of the Moment”, który urzekał dyskotekowym pulsem,dlatego więc po nią sięgnąłem. Nie żałuje. Znajdą tu dla siebie coś fani macierzystej formacji („Riverman”), fani Josha Homme’a („Mexician”), ale przede wszystkim ci, którzy cenią sobie niepowtarzalny klimat. Na wieczór jak znalazł. Tym krążkiem starszy z braci Gallagherów ostatecznie potwierdził, kto był mózgiem w Oasis. Brat poczerwienieje z zazdrości. A my czekamy na koncert na Orange Warsaw.


4. „The Day is My Enemy” – The Prodigy
Mistrzowie elektroniki powracają z nowym albumem. I to jakim! Warto było czekać tych długich sześć lat na następcę „Invaders Must Die”. Bowiem usatysfakcjonowani będą ci, którzy mają ochotę do tych utworów potańczyć w klubie, a także ci, którym nie obce jest pogowanie na koncertach rockowych. Ściana dźwięku (tytuł „Wall of Death” nieprzypadkowy), która atakuje słuchacza z niebywałą siłą. Dubstep, techno, klimaty etniczne, trance – można by tak bez końca wymieniać. Najważniejsze w tej miesznce, że nie zatracili pomysłu na dobre melodie. Panowie nadal mają coś do powiedzenia w swojej dziedzinie. I robią to jakże przekonująco.


5. „Endless Forms Most Beautiful” – Nightiwsh
W sumie – zaskoczenie numer dwa. Kolejna zmiana wokalistki nie wróżyła nic dobrego. Ponadto ostatnie dwa krążki były przeciętne. OK., z przebłyskami, ale jako całość zawodziły i nie dorównywały poziomem, tym z początku XXI wieku . Na szczęście na „Endless Forms…” energia sprzed lat wróciła. Symfoniczny rozmach (24-minutowy utwór zamykający mówi sam za siebie), niesamowita przebojowość (Holopainen, czyli główny twórca repertuaru, popisał się wspaniałymi melodiami – m.in. „Edema Ruh”), metalowy ciężar. Wszystko jest na swoim miejscu, a wokalistka Floor Jansen udowodniła, że na to stanowisko zasłużyła. Nightwish na właściwym torze.

Lista rezerwowa:
6. "Return to Forever" - Scorpions
7. "Prawie Martwy" - Frontside
8. "The Mindsweep" - Enter Shikari

To by było na tyle. Pierwszy muzyczny kwartał za nami. Spotykamy się więc już za niecałe trzy miesiące z nową dawką muzyki. Dodam, że będzie na co polować. Nowy Muse, Florence + The Machine i – przed wszystkim – długo oczekiwane powroty: Blur (pierwsza płyta od dwunastu lat) i Faith No More (od 18). Jak mawia klasyk – oj się będzie działo.

Źródła zdjęć:
http://ecsmedia.pl/c/the-pale-emperor-b-iext27828874.jpg
http://ecsmedia.pl/c/dzieciom-b-iext28489721.jpg
http://ecsmedia.pl/c/chasing-yesterday-b-iext28387951.jpg
http://ecsmedia.pl/c/the-day-is-my-enemy-b-iext28151493.jpg
http://ecsmedia.pl/c/endless-forms-most-beautiful-b-iext28150148.jpg

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz